Dziś będę zanudzał czytelników wspomnieniami z Argentyny. To dopiero pierwsza część – o El Chalten. Do tego małego miasteczka na końcu świata dotarliśmy po 26 godzinach podróży – od wyjazdu z Melbourne, poprzez dotarcie na lotnisko w Miami, dziewięciogodzinny lot do Buenos Aires, wymianę pieniędzy na lotnisku, znalezienie lokalnego lotu (okazało się że był on reklamowany jako do Ushaia), następne 3 godziny lotu do El Calafate a potem trzy godziny jazdy mikrobusem do El Chalten. Jak możecie sobie wyobrazić, byliśmy nieżywi. Na szczęście
hotel, który wybrałem okazał się znakomity. Czysty, miła, mówiąca po angielsku obsługa, ładne pokoje. Pogoda nie napawała optymizmem – wiało dość silnie + zacinało zimnym deszczem. Z przerażeniem patrzyliśmy na ludzi nocujących na kempingach pod namiotami – na zewnątrz było kilka stopni Celsiusza a silny wiatr i zacinający deszcz powodował że nie chciało się wychodzić z pokoju.
Poranek następnego dnia też nie był zbyt piękny – wiało jeszcze bardziej, ale deszcz się troszkę uspokoił – nadal padało, ale delikatnie. Jednak byliśmy zdecydowani na wycieczkę. Więc dla rozgrzewki najpierw wybraliśmy się na punkt widokowy Los Condores, z którego nie było raczej nic widać z uwagi na pogodę, a potem zdecydowaliśmy się pójść na Loma del Plegue Tumbado. Pogoda była kiepska i nie spodziewaliśmy się zobaczyć niczego ciekawego, celem była przede wszystkim rozgrzewka. Niestety okazała się ona dość męcząca – trzeba było się wspiąć prawie kilometr do góry, co w połączeniu z silnym wiatrem, deszczem a potem śniegiem no i ciężkim plecakiem dało nam trochę w kość. Licznik pokazał 21 km które przeszliśmy tego dnia. Zajęło nam to około 8 godzin.
Drugiego dnia pogoda okazała się znacznie lepsza, więc wybraliśmy się na szlak do Laguna Torre. Szlak jest piękny, a mieszanina słońca i lekkiego deszczu powodowała że co chwilę było widać jakąś piękną tęczę. Po dotarciu na miejsce okazało się że o ile samo jezioro i jego lodowiec (Grande) widać dość dobrze, o tyle Fitz Roy nadal się ukrywał przed nami w chmurach. Zacząłem się martwić że nie zobaczymy tego szczytu w czasie naszego pobytu wcale. Jednak Cerro Torre pokazał się w całej okazałości i tyle musiało nam wystarczyć tego dnia. Licznik na koniec drugiego dnia pokazał 42 km i następne 8 godzin marszu.
Trzeciego dnia wybraliśmy się autobusem aż do Hosteria El Pilar (100 pesos od osoby). Stamtąd ruszyliśmy ścieżką na południe z planem zdobycia Laguna de Los Tres. Ścieżka prowadziła przez piękny lat, po drodze można było zobaczyć lodowiec Piedras Blancas. Jednak w czasie naszej wycieczki zrywał się coraz większy wiatr, co mnie trochę niepokoiło. Końcówka trasy na Laguna Torre jest bardzo trudna – ostatni kilometr to wspinanie się bo bardzo stromej ścieżce (trzeba wspiąć się pół kilometra do góry). I w czasie wspinania się wiatr robił się coraz silniejszy i coraz trudniej było ustać. Biorąc pod uwagę że było bardzo stromo, to każdy większy powiew wiatru groził upadkiem i obrażeniami. Jednak po dotarciu na szczyt okazało się że nie zdajemy sobie sprawy co to znaczy silny wiatr. Stanie było niemożliwe, kucanie także, jedynym sposobem na poruszanie się było czołganie się w momentach gdy wiatr zelżał i leżenie plackiem gdy znowu zawiało. Dodając do tego latające jak pociski raczej spore kawałki skał, nie wyglądało to za dobrze. Jednak próbowaliśmy dalej. Zmieniło się to, kiedy wiatr zerwał mi okulary z oczu – poleciały jak ptak i tyle je widziałem. Wtedy zarządziłem odwrót. Wiatr był tak silny, że nie miałem nawet jak wyjąć aparatu by zrobić zdjęcie – bałem się że po zdjęciu odleci mi plecak. Szacuję że prędkość wiatru była w okolicach 150-200 km/h. Dopiero po zejściu trochę niżej udało mi się wyjąć aparat i nagrać film który widzicie na początku postu. Tutaj byliśmy w „ukrytym” miejscu ścieżki i wiatr był do wytrzymania, choć nadal bardzo silny. I w ten sposób nie zobaczyliśmy Laguna de Los Tres :(. Jednak powrót do domu (już bezpośrednio do El Chalten) dostarczył niezapomnianych widoków na Fitz Roy (który nadal nie chciał się w pełni pokazać). Na koniec dnia licznik pokazał 64 km i 9 godzin marszu (wspinanie się pod górę i schodzenie z niej było bardzo czasochłonne).
Ostatniego dnia mieliśmy autobus o 1 po południu, więc postanowiliśmy powtórzyć punkty widokowe z pierwszego dnia. Oczywiście pogoda była złośliwie idealna. Poszliśmy więc na Los Condores i Las Aguilas. I tam udało mi się w końcu zrobić zdjęcia prawie całkowicie odsłoniętego Fitz Roy’a. Udało także mi się w końcu sfotografować kondory – widzieliśmy je wcześniej, ale nigdy nie miałem właściwego obiektywu. Do licznika dołożyliśmy marne 5 km = łącznie zrobiliśmy piechotą w 3.5 dnia 69 kilometrów. Po górach!
Ostatnie zdjęcie jakie zobaczycie poniżej to wypadek samochodowy – jakiś młody człowiek jechał wynajętym VW i troszkę przysnął na drodze, a może silny powiew wiatru nim troszkę rzucił? W każdym razie złapał pobocze, za ostro skontrował i wyleciał z jezdni. Koziołkując wielokrotnie. Myśleliśmy że będą trupy, ale sam wyszedł z samochodu i raczej ostro wstrząśnięty chodził wokół oglądając swoje ręce i dziwiąc się że żyje. Drogi w Patagonii są przepiękne (nie sugerujcie się głupotami z Top Gear!), ich jedynym problemem jest brak zakrętów i brak ruchu – po 3 godzinach jazdy stale prosto w grzejącym słoneczku spotykając samochód co 20 minut szanse na uśnięcie są olbrzymie. Do tego perfekcyjna jakość dróg, olbrzymie odległości i zupełny brak policji zachęcają do prób pobicia lądowych rekordów prędkości.
To tyle na dzisiaj, następny post będzie o El Calafate i lodowcu Perito Moreno. Z góry przepraszam za olbrzymią ilość zdjęć w tym poście, ale to i tak efekt trzech serii eliminacji – pierwotnie chciałem wstawić ponad 300.