Na święta historia mojego COVIDA

Najpierw słowo wstępne – myślę że mam już na tyle wystarczającą perspektywę a jednoczenie obecna sytuacja zdrowotna jest na tyle dobra by móc bez większych emocji pisać o moim osobistym przypadku tej cholernej choroby.

Zacznijmy od tego że zanim to złapałem, byłem pewien że w moim wieku (50) nic mi nie grozi. I że nawet jak to świństwo złapię to pewnie kilka dni pogorączkuję, trochę pokaszlę i tyle. Bo przecież tylko emeryci i ludzie z różnymi poważnymi chorobami na to umierają, prawda? Ja jestem zdrowy, poza kontrolowanym nadciśnieniem które w sumie nawet bez leków jest minimalne. Nie mam cukrzycy, nie mam raka, nie mam żadnych poważnych chorób. Jednak trochę uważałem. Może nie jakoś specjalnie ale zawsze maseczka (i zawsze prawdziwa, lekarska a nie jakieś śmieci) w miejscach gdzie trzeba, zawsze mycie rak, dezynfekcja itp. W restauracjach tylko na zewnątrz.

Dlaczego leciałem do Polski? Mój ojciec zachorował na COVID i pojechałem go ratować. Przed lotem trzy testy. Każdy negatywny. Na lotnisku czwarty. Negatywny. W samolocie stale maska i obsesyjne dezynfekowanie wszystkiego.

W Polsce pozwoliłem sobie na jedno wariactwo. Jako że po locie ssało mnie na piwo a hotel miałem dosłownie obok to z większa grupa znajomych wyskoczyliśmy na „basen Pif Paf”. Było trochę ludzi ale na Florydzie w knajpach zwykle jest więcej i nie występują żadne wybuchy przypadków. Nawet jak na FL było znacznie więcej przypadków COVID na mieszkańca niż na początku lutego w Polsce. Maski mieliśmy założone w czasie gdy nie piliśmy. No i najważniejsze – z całej grupy zaraziły się tylko trzy osoby, ale pozostałe dwie były ze mną w Sandomierzu więc wydaje się że tam było źródło zakażenia a nie na „basenie”.

Następnego dnia tak zaplanowałem czas że we właściwym momencie dotarliśmy do szpitala w Starachowicach, tak by akurat złapać mojego ojca którego wypuszczali ze szpitala. I tu pierwsze narzekania na służbę zdrowia w PL. Pacjenci leżą w wieloosobowych siłach gdzie następuje rotacja – pacjenci bliscy wyjścia są w tej samej sali co ludzie którzy właśnie przyszli z aktywnym covid i rozpylają go na lewo i prawo. Nie grozi ro zarażeniem tych pierwszych ale powoduje ze są dosłownie chodzącymi rezerwuarami wirusa. Oni i ich rzeczy osobiste. No i ja dostałem ojca plus torbę jego rzeczy. Zawiozłem go do domu, był bardzo osłabiony. Wziąłem się za sprzątanie a przy okazji rozpakowywanie i pranie jego rzeczy. Oczywiście bez jakichś specjalnych środków ostrożności. To była środa. W sobotę po południu miałem pierwsze objawy. Rozmawiałem z osobami które mają doświadczenie z COVID i są dwie teorie jak się mogłem zarazić. Pierwsza jest taka że osoby starsze dużo dłużej zakażają i dwunastodniowa kwarantanna to za mało dla nich – to teoria ratowników medycznych którzy mówili ze widzieli dziesiątki przypadków kiedy dziadek / babcia wychodzi ze szpitala i zaraża całą rodzinę. Druga teoria to rzeczy osobiste. Że na nich był wirus i w ten sposób się zaraziłem. Która z nich jest prawdziwa – nie wiem. Dwie pozostałe osoby z którymi byłem miały COVIDA opóźnionego w stosunku do mnie o 2-4 dni więc istnieje możliwość że jednak to były rzeczy osobiste które sam rozpakowywałem a one się ode mnie potem zaraziły. Albo po prostu pierwsze objawy zbagatelizowały i dopiero jak choroba zrobiła się silniejsza to zauważyły. Obie te osoby przeszły chorobę raczej lekko więc nie będziemy się nimi zajmowali (ale obie mają po 20+ lat).

Pierwsze objawy 20 lutego. Początkowo moje objawy były dość lekkie. Trochę bóli mięśni, potworny katar, lekki kaszel i leciutka gorączka. Tak było przez jakieś dwa dni a potem byłem tylko trochę osłabiony ale gorączka znikła. Nie miałem utraty węchu ani smaku.

Po dniu przerwy choroba wróciła. Gorączka większa. Pojawił się kaszel. Uczucie duszności. Gorączka zaczęła rosnąć. 38. 39. 40. Rekordem jaki zarejestrowałem było 40.4 – przy tej temperaturze zacząłem tracić przytomność. Tak było następne dwa dni. Ale w czwartek, 24 lutego poczułem si troszkę lepiej. Na tyle lepiej że dałem radę się zwlec z łóżka i pojechać na test. I tu następne jajo systemu medycznego w PL. Testy w małym pomieszczeniu. Kilka osób testowanych jednocześnie. Bez masek. W moim przypadku podwójne jajo – płaciłem za test co powoduje zmarszczki w Matrix’ie. Do tego nie miałem drobnych. Kazano mi iść do szpitala i sobie rozmienić. Wejścia do szpitala broni wojsko ale po informacji że nie mam drobnych pani wojskowa mi rozmieniła pieniądze. Bez żadnych dezynfekcji pomimo że ją ostrzegałem że właśnie miałem test i mogę być pozytywny. Ledwo dojechałem do domu a tu telefon ze szpitala. Oczywiście pozytywny wynik.

Po dniu przerwy wróciła znowu gorączka ale tym razem już grzeczne 38C. Jako że w końcu mamy diagnozę to znajomy lekarz po konsultacji z szefem oddziału covid w lokalnym szpitalu przepisał mi dwa antybiotyki – doxycyklinę i clindamecynę. Do tego dextrametazol (steryd), i Clexane by mnie zabezpieczyć przed zakrzepami które są bardzo częstą komplikacją COVID. No i pełno leków osłonowych – np. nolpaza, enterol itp.

Cały ten koktail leków spowodował że po dwóch dniach gorączka znikła i już nie wróciła przez kilka tygodni. Niestety pozostały duszności i kaszel. Noce były okropne bo bałem się że się uduszę. Z dnia na dzień było coraz gorzej, w końcu w nocy z niedzieli na poniedziałek 29 uznałem że nie dam rady i trzeba dzwonić na pogotowie. Przyjechali. Obejrzeli mnie i uznali że jestem za żywy żeby mnie brać do szpitala. Moich opowieści o tym jak bardzo mi spada nasycenie tlenu krwią posłuchali grzecznie ale niestety przy nich O2 się trzymało na poziomie 92 a biorą do szpitala od 91. Więc mnie zostawili w domu. Nie wiem jak przetrwałem tą noc ale dzięki kontaktom i znajomościom następnego dnia mnie wpuszczono trochę bokiem do SOR i zrobiono mi tomografię. Która pokazała ze płuca są w dużym stopniu nie działające. Lekarz jak to zobaczył to natychmiast zdecydował że bez szpitala nie przeżyję a że akurat było jedno wolne łóżko w Sandomierzu. Sam szpital trochę mnie zdumiał. Tzn. na początku byłem sobie sam w dużej sali. Dość antycznej wyposażonej ale łóżko wygodne a tlen z lekko zardzewiałej butli leciał do mojego nosa w ilościach pozwalających na myślenie i odpoczęcie od duszności. W szpitalu dostałem też znacznie większe dawki sterydów i troszkę inny antybiotyk zamiast clyndamecyny – rosefin. Dwa dni byłem nieżywy ale trzeciego dnia zacząłem się czuć zdecydowanie lepiej. Tego dnia dostałem też osocze ozdrowieńców. Trudno powiedzieć czy coś pomogło, bo zanim je dostałem, przestałem już używać tlenu, gorączki nie miałem już dobrych kilka dni i po prostu czułem że się wszystko poprawia. Jednak pozory myliły i kilka śni później Apple Watch mnie poinformował że moje serce bije niezwykle powoli – 37 uderzeń na minutę. Wystraszony poinformowałem o tym pielęgniarki ale kompetnie to zignorowały. To trzecie i czwarte zdziwienie – trzecie że będąc w relatywnie ciężkim stanie w szpitalu nie byłem podpięty do jakiegokolwiek systemu monitorującego mnie. Nawet tlen musiałem sobie sam regulować. Dobrze że miałem własny miernik O2 więc tak ustaliłem dawkę tlenu by mnie trzymała na 95-96% nasycenia. A Apple Watch służył do robienia EKG i mierzenia wielu parametrów pracy serca. Następnego dnia przyszła na obchód pani doktor i powiedziałem jej o moich przebojach z sercem. Ona nie zbagatelizowała ale zamówiła porządne EKG i holter. I tu następne jajo. Ile minut pomiędzy momentem kiedy lekarz zamówi w sumie banalne badanie u pacjenta z silnie niepokojącymi objawami do wykonania tego badania? Na pewno nie zgadniecie. Zajęło to 2 dni. Tak, dwa dni. Jakbym miał zawał to pewnie bym tam w łóżku umarł i nikt by nie zauważył.

Przy okazji zrobili mi też holtera choć zajęło to trochę czasu – najpierw pierwsze urządzenie okazało się szumieć i trzeba było powtórzyć.

Holter ujawnił że mam kilka poważnych problemów, z czego najgorszym był epizod migotania komór w sercu. Jak powiedział dyżurny kardiolog – może pan w każdej chwili umrzeć.

I z taką pozytywną diagnozą wypuszczono mnie do domu. Po 10 dniach pobytu. Nie wolno było krócej (pomimo że ostatnie dwa dni to w sumie nie wiem po co leżałem, bo nie dostawałem już żadnych lekarstw) bo sanepid zarządził izolację do 12 marca i szpital musiał się dostosować.

W domu kupiłem lekarstwa jakie mi przepisano i pokazałem żonie. Zaniepokoiło ją jedno – Amiodaron. Początkowo zabroniła mi je wziąć ale po dłuższych konsultacjach w końcu zdecydowała że jak kardiolog to przepisał to lepiej żebym to wziął. No i wziąłem. Jakieś pół godziny później zauważam że tracę wzrok. Nie widzę tekstu przed sobą. Potem zaczynaja się pojawiać jakieś dziwne błyski w oczach. Coraz więcej. Do tego serce wariuje. Cały ten epizod trwał jakieś 20 minut i w jego czasie byłem pewien ze mam wylew i że trzeba wzywać pogotowie. Jedyne co mnie powstrzymało – wszystkie moje ciuchy były brudne po pobycie w szpitalu i na samą myśl o powrocie tam robiło mi się niedobrze.

Problemy z sercem nadal się ciągną ale za każdym razem jest coś iniego. Np. kilka dni temu moje serce postanowiło udawać CHF czyli po polsku zastoinową niewydolność. Postanowiło że będzie biło 100 uderzeń na minutę nawet jak śpię a jednocześnie kompetnie nie reagować na jakiekolwiek próby wysiłku fizycznego i pompować tylko tak troszkę krwi żebym nie umarł. Nieprzyjemne uczucie bo wszelkie proby zrobienia czegokolwiek choć trochę męczącego natychmiast kończyły się ciemnością przed oczami. Do tego od czasu do czasu serce uznawało ze ma dość całej tej sytuacji i tętno spadało do 40 albo i niżej. Na kilka minut a potem wracało do 100. Ale po kilku dniach takich akcji nagle wszystko się cofnęło i od paru dni serce działa zupełnie normalnie.

Ale to nie koniec problemów. Po doleceniu do USA nagle zaczęła mi na plecach dość gwałtownie rosnąć dziwna gula. Jednocześnie pojawiła się gorączka (38) i spory ból. Wszystko wskazywało na krwotok wewnętrzny więc popędziłem na ER. Gdzie zrobiono mi milion testów które wykluczyły najgroźniejsze formy krwotoku ale jednak potwierdziły że coś się dzieje – spadła mi znacząco hemoglobina ale jako że standardowo mam ją max a czasem powyżej max to po spadku była w stanach średnich co nie spowodowało alarmów. Krwotok był nietypowy, już zapomniałem nazwy ale nie wychodzi na CT nawet z kontrastem. Tylko MRI którego mi już nie zrobili.

Opieka w szpitalu. Daleka od standardów amerykańskich. Byłem tutaj u kardiologa i pyta się mnie – a kiedy miałeś pierwszy holter. No jak leżałem w szpitalu. W szpitalu? Po co? Przecież byłeś podłączony do monitora. Nie miałem siły tłumaczyć więc mu pokazałem zdjęcie jakie sobie zrobiłem z naszą salą na której leżeliśmy. Zaczął się śmiać i mówi ze super Photoshop i że się wkleiłem w zdjęcie sali z 19 wieku. Długo nie mógł uwierzyć że to prawdziwy szpital.

Tak. Zero monitorów. Może najcięższe przypadki miały. Ale nie typowy chory. Nawet chory który ma zaburzenia pracy serca które mogą w każdej chwili spowodować smierć. Cóż, inne standardy leczenia. A potem się wszyscy dziwią że w PL tak olbrzymia śmiertelność. Możliwe że to specyfika oddziału na którym leżałem. W końcu dwa razy uratowałem życie facetowi. Pierwszy raz siedzi i dyszy i widzę że jest siny. Lecę do pielęgniarki, nie maja czasu przyjść. Sprawdzam mu tlen moim własnym osobistym miernikiem a tam 79. Sprawdziłem na każdym palcu osobno. Facet siny tak że strach patrzeć. Złapałem moje już nie używane wąsy do tlenu, podpiąłem do jego butli, założyłem mu, włączyłem tlen i kazałem oddychać. Jak przyszła pielęgniarka to już miał 92 i jeszcze opieprz dostałem. Jednak jego stan się gwałtownie pogarszał i dwa dni później dostał pełną maskę bo na wąsach nie byli w stanie utrzymać jego tlenu powyżej 90. I któraś noc i słyszę że charczy. Idę sprawdzić co się dzieje a on znowu siny. Patrze na butlę a ta pusta. Przepiąlem go do butli sąsiada który na szczęście tlenu nie używał i wszystko wróciło do normy. Tak to właśnie jest jak ciężcy pacjenci leżą bez monitorów – ktoś inny na sali musi być ich monitorem. Jedyne co mi się udało zmienić to tyle że od tego dnia sprawdzali ciśnienie w butlach codziennie wieczorem i jak jakaś pokazywała ze może się skończyć w nocy to zmieniali profilaktycznie.

Co będzie dalej? Nie mam pojęcia. Jednym z wielkich ryzyk jakie czekają postcovidowców są zakrzepy. Podobno zwykle 8-10 tygodni od pierwszych objawów następują. Można umrzeć jak jakiś trafi do mózgu albo płuc. Ja za tydzień będę miał 8 tygodni wiec kwiecień będzie nerwowy.

Może jeszcze coś dopiszę jak mi się przypomni ale na razie to tyle. Miłego czytania.

Marek Cyzio Opublikowane przez: