Nie udało się lądowanie B1059. Z transmisji wynikało by że coś się poważnie zepsuło w czasie reentry burn. Spekuluje się że nastąpiła awaria co najmniej jednego z silników. Lądowania nie było.
Niestety nie oglądałem tego startu. Trochę szkoda bo zwykle udaje mi się zrobić zdjęcie reentry burn i pewnie można było by porównać z poprzednimi lotami, choć to zwykle tylko kilkadziesiąt białych pixeli.
Jak się zastanawiacie jak Florydziak mógł przegapić nocny start rakiety to spieszę wyjaśnić że w tym momencie byłem gdzieś nad Irlandią. Niestety poważna choroba w rodzine zmusiła mnie do przetestowania jak się lata w czasach zarazy. I jak na razie to moja opinia jest taka że bałagan jest niesamowity i każdy kraj ma własne pomysły. Z USA lata dosłownie kilka samolotów dziennie do Europy. Jedyne rozsądne połączenie z Florydy jest przez Amsterdam – na trzy skoki (Orlando-Atlanta-Amsterdam-Warszawa). Oczywiście Holandia musi mieć własne wymogi – żeby polecieć trzeba zrobić test PCR na C-19 na pięć dni przed wylotem (jak więcej niż 5 to jest nieważny a jak mniej to trzeba zrobić w Holandii kwarantannę na brakujące dni); przed wejściem na pokład robią szybki test a po wylądowaniu (jeżeli się zostaje w Holandii) drugi. Polska za ro wymaga testu którego wyniki otrzymało się nie więcej niż 48 godzin przed przekroczeniem granicy. Oczywiście nikt nie gwarantuje ile zajmie otrzymanie wyników więc trzeba eksperymentować. Ja zrobiłem sobie dwa testy – jeden na kilka dni przed wylotem a drugi dosłownie w ostatnim momencie, tak że wyniki dostałem w dniu wylotu. Zobaczymy co na to powiedzą Polacy, na razie jestem w Amsterdamie. Ale to dopiero początek zabawy – pracownicy Delta Airlines skarżyli się że jak niw dopilnują czy wszystkie papiery są w porządku, to firma ich postraszyła że dostaną naganę za pierwszym razem i kopa z pracy za drugim. A że przepisy są niejasne, to najchętniej by nikogo do samolotu nie wpuścili. Np. lecąc do Polski nie musi się mieć negatywnego wyniku testu, po prostu po przylocie trzeba odbyć kwarantannę. Ale Delta uważa że test jest obowiązkowy a co więcej musi być wydrukowany na skrawku papieru. Przebicie się przez te formalności zajęło mi ponad godzinę z czego 20 minut zajęło tłumaczenie jakiejś idiotce że jak na teście jest napisane PCR to jest to test PCR. Jej zdaniem powinno być napisane dwa razy, bo raz to za mało. Dopiero jej supervisor po długim myśleniu uznał że mój skrawek papieru jest odpowiedni.
Ale najśmieszniejszy moment był na locie, trzeba wypełnić jakieś papiery dla ministerstwa zdrowia Holandii. I podaje się w nich datę i czas testu na dwa sposoby – jeden to lokalna data, a druga UTC. Oczywiście praktycznie cały samolot nie wiedział co to UTC. Stewardesy długo debatowały co to może być i w końcu ogłosiły – proszę wpisać dzisiejszą datę i czas wylotu 😉
Tak między nami to wszystkie te procedury są kompletnie dziurawe. Zaświadczenie jakie mi dano po teście jest tak łatwe do podrobienia że podejrzewam że sporo ludzi tak lata. W aplikacji wszystko wygląda znacznie bardziej „oficjalnie”, ale wszyscy chcą papier. Nie ma żadnej możliwości weryfikacji czy test jest prawdziwy. Wszystko opiera się na zaufaniu. Drugie to brak spójnych wymogów – jedno chcą takie testy i wtedy, inni inne. Bałagan nie z tej ziemi. Jedyne co ogranicza rozpowszechnianie się wirusa to właśnie ten bałagan zniechęcający ludzi do latania gdziekolwiek.
Nie mogę się doczekać szczepionek. Ale jednocześnie też się zastanawiam jak to ma działać bez światowych standardów na potwierdzenie zaszczepienia – żona jest już zaszczepiona a jej „karta szczepienia” to świstek którego podrobienie jest banalnie proste. Nawet nie ma jakiegoś numeru kontrolnego który można by użyć do weryfikacji. Dopóki nie pojawi się standard podobny do paszportów, dopóty turystyka nie wróci.