Wakacje

Przepraszam czytelników za dłuższą przerwę w nadawaniu, ale byłem na wakacjach. Wybraliśmy się z żoną i znajomymi na wycieczkę do Peru. Zawsze marzyłem o zobaczeniu Machu Picchu (który jest oficjalnie uważany za jeden z siedmiu cudów świata) i akurat się nadarzyła okazja – córka z okazji Spring Break zajęła się domem i zwierzakami, znajomym termin też pasował więc wybraliśmy się na zwiedzanie.

Jako że lubimy aktywny styl wypoczynku, to tradycyjny sposób oglądnięcia Machu Picchu (wycieczka pociągiem) nam nie odpowiadał. Okazało się jednak że istnieje ciekawszy sposób obejrzenia tego zabytku – zamiast jechać pociągiem, można do niego dojść przez góry. Nie wgłębiając się w szczegóły zapisaliśmy się na taką wycieczkę – było to jeszcze w październiku zeszłego roku. Dopiero po zapłaceniu zaczęliśmy czytać dokładniej na co się zgodziliśmy. Do Machu Picchu mieliśmy się dostać tzw. Inca Trail – jednym z danych szlaków Inków, który prowadzi przez góry. Cała wyprawa zajmuje 4 dni i trzy noce w ciągu których przechodzi się 45 kilometrów po górach na wysokościach sięgających 4200 metrów n.p.m. Nocuje się pod namiotami, z czego jeden z noclegów jest wysokogórski – na 3400 m n.p.m.

Zaczęliśmy przygotowania – sama wycieczka była bardzo droga ($1000 od osoby + dodatkowy $1000 na osobę za bilety lotnicze), a co ceny doszło zakupienie sprzętu do przeżycia na szlaku – lekkich plecaków z pęcherzami na wodę, lampek na głowy, nowych, nieprzemakalnych butów trekkingowych, spodni, koszul, skarpetek, urządzeń do odkażania wody i miliona innych drobiazgów które niby osobno kosztują grosze, ale razem składają się na olbrzymi rachunek. Na przykład baterie litowe do latarek (zwykłe są za ciężkie). Aparat też potrzebował „wspomagania” – jako że na trasie nie było nigdzie prądu to musiałem zakupić kilka dodatkowych akumulatorów do Nikona.

Lot mieliśmy fajnie zaplanowany – wylot o północy z Miami. Pozwoliło to pracować cały dzień w piątek, a następnie spokojnie i niespiesznie wybrać się na lotnisko. Po drodze zdążyliśmy nawet zaczepić o South Beach i napić się piwa w browarze HB. Lot do Limy trwał niecałe 6 godzin co pozwoliło się trochę przespać. W Limie przesiedliśmy się na następny samolot, tym razem do Cusco. Ten lot był ciekawy – jak pewnie wielu czytelników wie, w samolotach utrzymywane jest ciśnienie atmosferyczne odpowiadające wysokości 2400 m n.p.m.. Przy lądowaniu ciśnienie się zwiększa tak, by zrównoważyć je z ciśnieniem na zewnątrz. Jednak lotnisko w Cusco leży na wysokości ponad 3 kilometrów nad ziemią = zbliżając się do lądowania samolot musi dodatkowo pozbyć się części powietrza z kabiny. Także pas startowy w Cusco jest bardzo długi – z uwagi na wysokość oraz często występujące upały dodatkowo rozrzedzające powietrze, skrzydła dają znacznie mniejszą siłę nośną i zarówno start jak i lądowanie wymaga sporych prędkości.

Po wyjściu z samolotu okazało się że powietrza rzeczywiście nie ma za wiele. Na szczęście na lotnisku czekał na nas przedstawiciel firmy w której wykupiliśmy wycieczkę (G Adventures) i zawiózł nas do hotelu. Cusco z okien samochodu nie wyglądało zbyt zachęcająco – większość domów była jakaś taka niedokończona, drogi jak na początku lat 90’tych w Polsce, samochody zdezelowane, małe i dymiące. Ale od razu rzuciły nam się w oczy dwa fakty – po pierwsze było niesamowicie czysto, nigdzie żadnych śmieci. Po Panamie, gdzie śmieci były wszędzie, Cusco zmieniło drastycznie naszą opinię o bałaganiarstwie mieszkańców Ameryki Południowej i Środkowej. Drugą rzeczą jaką nas zadziwiła było bogactwo kolorów – ludzie są poubierani kolorowo. Nawet w Europie ulice są szare – większość ludzi ubrana jest w różne odcienie szarości i tylko od czasu do czasu zdarzy się jakiś kolorowy akcent (Polska w tym przoduje!). W Cusco ludzie byli kolorowi.

Ciąg dalszy nastąpi, będzie także DUUUUŻO zdjęć….

Marek Cyzio Opublikowane przez: