Wizyta w wiosce indian Embera

Dziś już ostatni post o Panamie. Z góry przepraszam czytelników za to że w tym poście będzie więcej niż zwykle zdjęć oraz pojawią się zdjęcia autora (czego staram się dość konsekwentnie unikać). Po prostu nie da się opowiedzieć historii bez tych zdjęć 🙂

Jedną z wycieczek jakie odbyliśmy w Panamie, było odwiedzenie wioski indian Embera. Zanim opowiem o samej wycieczce, najpierw kilka słów o indianach i skąd oni się wzięli godzinę jazdy od Panama City. Indianie Embera zamieszkują prowincję Darien Panamy – na granicy z Kolumbią. Zapuszczanie się tam turtystów jest bardzo niebezpieczne, ponieważ jest to okolica opanowana przez gangi narkotykowe i rząd Panamy właściwie nie kontroluje sytuacji w tym regionie. Darien jest także znana z tego że jest jedyną „dziurą” w Pan American Highway – z powodu braku 87 km drogi w tamtym regionie, marzenia o przejechaniu samochodem z Alaski do Patagonii są niestety nadal marzeniami – trudno sobie to wyobrazić, ale nie istnieje ani jedna droga łącząca Panamę i Kolumbię.

Czytelnik pewnie się zastanawia – to jak autor znalazł indian godzinę od Panamy? Okazuje się że indianie Embera są ekspertami w umiejętnościach przeżycia w dżungli. I wiele lat temu rząd USA odkrył że nie ma lepszych niż Embera i zatrudnił ich do szkolenia żołnierzy USA. Ośrodek szkoleniowy powstał w okolicach Colon, Panama i przez wiele lat szkolił elitarne oddziały USA. Ale wraz z zwrotem kanału Panamskiego, ośrodek został zamknięty. A indianie mieli problem, bo trochę się już przyzwyczaili do wygód nowoczesnego świata. Więc rząd Panamy zaproponował im rozwiązanie – pozwolił im zbudować wioskę na terenie parku narodowego Chagres, ale zabronił polowania. W zamian zezwolił im na propagowanie wiedzy o Embera wśród turystów. I w ten sposób powstał mały skansen – indianie żyją tam w mniej-więcej takich samych warunkach, w jakich by żyli w dżungli w Darien, ale zamiast polować, zarabiają na życie produkcją upominków dla turystów.

Tym razem mieliśmy innego przewodnika, który okazał się znacznie lepszy. Mario (tak miał na imię) w czasie jazdy zrobił nam godzinny wykład z historii Panamy oraz indian Embera. A jednocześnie jechał samochodem w sposób który bardziej przypominał grę komputerową – przemykaliśmy się o milimetry od innych pojazdów z zdecydowanie szaloną prędkością. Ale Mario był wyraźnie ekspertem w tej grze, bo pomimo szalonego sposobu jazdy i sprawdzania wytrzymałości psychicznej innych kierowców, Mario nie stuknął nikogo. Początkowo jazda była w miarę OK, bo poruszaliśmy się po głównych drogach Panamy (które są w fatalnym stanie), ale po jakichś 20 minutach zjechaliśmy na boczną dróżkę prowadzącą do parku narodowego. Która wyglądała jakby w 1989 zbombardowali ją amerykanie i od tego czasu nikt nie próbował jej naprawić. Mario jechał z abstrakcyjnie dużą prędkością, omijając na centymetry dziury przypominające leje po bombach. Co ciekawe w zależności od tego jak położona była dziura i jak próbował ją ominąć kierowca z naprzeciwka, raz mieliśmy ruch prawostronny a raz lewostronny. Zacząłem trochę myśleć o spisaniu testamentu, ale na szczęście dotarliśmy na miejsce.

„Miejsce” było maleńkim parkingiem na brzegu rzeki Indio. Znajdował się tam „sklep” („szczęki” z czasów późnego komunizmu były luksusem w porównaniu z tym obiektem) a obok niego czekało kilku znudzonych indian. Wg. Mario nasz transport miał za chwilę dotrzeć, więc rozprostowaliśmy trochę nogi a ja zrobiłem kilka zdjęć.

Transport rzeczywiście szybko dotarł – było to bardzo długie czółno z dwoma indianami ubranymi jedynie w przepaski biodrowe. Moja żona z jednego nie mogła spuścić oczu (zdjęcia poniżej). Wsiedliśmy do tego czółna i ruszyliśmy w głąb rzeki. Im dalej od cywilizacji, tym piękniej i bardziej dziko. Był to koniec pory suchej w Panamie, więc poziom rzeki był bardzo niski, co wymagało od naszych indian sporych manewrów by przepłynąć przez niektóre płycizny. Po drodze spotkaliśmy inną łódź pełną turystów, która już wracała. Mario powiedział nam że specjalnie wybrał nasz czas przyjazdu tak, byśmy mieli wodospady i indian tylko dla siebie i nie dzielili ich z innymi turystami.

Do wodospadów trzeba było dojść jakieś 10 minut, podobno w czasie pory deszczowej podpływa się do nich bez chodzenia – aż trudno uwierzyć, bo dojście było raczej ostro pod górę. Niestety pierwsze kroki były niezbyt udane – uznałem że wiem lepiej którędy iść, zrobiłem nieodpowiedni krok i zapadłem się prawie po pas w błoto. Na szczęście udało mi się z tego wyleźć, ale wyglądałem niespecjalnie. Co ciekawe iPhone przeżył to (przeżył także upuszczenie na skałę a następnie przydeptanie, więc opowieści o tym jakie iPhone są delikatne można między bajki włożyć). W dalszej części wędrówki spotkaliśmy kilka miejsc gdzie trzeba było przejść przez rzekę do pasa w wodzie (dzięki temu udało mi się zmyć błoto), wspinać się na skały oraz iść przez dżunglę – tutaj ostrzeżenie dla „turistas” – nie łapcie się drzew jak się poślizgniecie – niektóre są jak kaktusy! Indianie używają cierni z tych drzew do polowania na zwierzynę – zrywają taki, dotykają nim niebieskiej żabki i strzelają – żabka jest tak paraliżująca że można tym położyć na ziemię tapira.

Idąc usłyszeliśmy wycie – okazało się że to wyły małpy – sądząc z ilości głosów, to były one dosłownie nad nami, ale nie dało się ich zobaczyć…

W końcu dotarliśmy do wodospadów, woda była bardzo ciepła, więc nie czekając ani chwili wskoczyłem do niej. Było wspaniale! Żona także postanowiła się wykąpać. Oczywiście zrobił jej się poważny „waldrobe malfunction” i w końcu po raz pierwszy zobaczyłem uśmiech na twarzy naszego indianina (do tej pory był ponury). Po kąpieli wróciliśmy do łodzi (tym razem wiedzieliśmy jak i gdzie iść, więc obyło się bez wpadania w błoto) i pojechaliśmy do wioski.

W wiosce czekał na nas komitet powitalny, zostaliśmy uraczeni przemową (której zupełnie nie zrozumieliśmy) oraz pieśnią powitalną która była trochę nieskładna, ale dość szybko została przerwana przez wrzeszczącego dzieciaka którego goniła wydra. Okazało się że to jego zwierzak i że bawią się – wydra go ganiała i szczypała po kostkach. Bardzo miłe zwierzę – dawało się głaskać jak pies 🙂

Obejrzeliśmy wioskę oraz produkty jakie mieli na sprzedaż indianie i uznałem że szkoda pieniędzy – były jakieś figurki z plastiku oraz talerzyki ze słomy które na 100% były pomalowane. Jakże się myliłem :), ale o tym potem.

Indianie w tym czasie pozbyli się dużej grupy turystów, którzy przyjechali przed nami i zostaliśmy sami. Najpierw był lunch – dostaliśmy olbrzymią tacę owoców – ananasy, mango, banany, avocado, passion fruit, arbuz, papaya i jeszcze jeden owoc którego nazwy zapomniałem; a do tego świeżo złowioną rybę upieczoną w panierce z manioku. W sumie był to jeden z najlepszych posiłków w Panamie 😉

Następnie szef wioski zabrał nas na przemowę, w czasie której opowiedział o historii Emberas oraz o tym jak robią różne wyroby które można kupić. Tu poczułem się jak ostatni idiota, bo plastik z chin okazał się suszonym owocem palmy a talerze nie były malowane, ale wyplatane z różnokolorowych liści palmy farbowanych w naturalny sposób. Indianie mieli ciekawy sposób wyceniania swoich wyrobów – liczyli sobie $1 za każdy dzień jaki im zajęło zrobienie danego wyrobu. Duże talerze wymagają wyraźnie dwóch miesięcy pracy – chyba za bardzo się przy nich nie przemęczają.

Dowiedzieliśmy się także że ich opaski biodrowe zmieniły w ciągu ostatnich kilkunastu lat technologię – dawniej były robione z nasionek jakie znaleźli w dżungli i pomalowali, ale zdarzały się wypadki rozpadnięcia opaski i obecnie korzystają z żyłki wędkarskiej oraz chińskich, plastikowych paciorków.

Ciekawe życie mają dzieci w wiosce – widzieliśmy jak jeden z chłopczyków wrócił ze szkoły – ubrany w obowiązkowy mundurek, z torbą i laptopem. Poszedł do domu a za chwilę wybiegł z niego ubrany tylko w opaskę biodrową i pobiegł grzebać się w mule z resztą dzieci.

Na koniec Indianie postanowili nam zatańczyć i zaśpiewać. Szef wioski zwołał wszelkie piękności wioskowe i wykonały one dla nas kilka tańców (np. taniec małpy oraz taniec do ozdrawiania). Wtórowała im orkiestra. W końcu Indianie uznali że my też powinniśmy zatańczyć i cała wioska wraz z nami chodziła w kółko tupiąc niemiłosiernie.

Po tym bardzo miłym pobycie w ich wiosce pożegnaliśmy się i popłynęliśmy do domu.

A oto i wielka porcja zdjęć z wycieczki!

Rzeka Indio w parku narodowym Chagres
Sklep i restauracja
Komunikacja miejska na rzece Indio
Osady na drugim brzegu rzeki
Nadpływa nasza taksówka
Jeden z indian który z nami się poruszał
Brzegi rzeki
Pralnia
Sępy czekają z nadzieją że może się utopimy i będzie co jeść
Dżungla
Wioska
Rzeka Indio
Dżungla
Nasz indianin wypatruje płycizn
Ptaszki jak na Florydzie
Turistas
Kwitnące drzewo w dżunglii
Autor po nieostrożnym kroku w błoto
„Most”
Droga do wodospadów
Śliskie skały
Wodospady. Niagara to nie jest 🙂
Moczymy się w wodzie
Autor z małżonką
Nasz indianing kontempluje „wardrobe malfunction”
Kwiaty w dżunglii
Nie tylko sępy czekają w rzece na nierozważnych turystów
Komitet powitalny
Wejście do wioski
Kuna atakuje dzieciaka
Kuna i dzieciak
Indianie niosą zapasy jakie im przywieźliśmy
Orkiestra powitalna
Głaskanie kuny
Poprzednia grupa turystów
Schody do domu
Gniazdo mrówek na drzewie
Owoc na drzewie
Pies
Chata w której mieszkają indianie
Nadchodzi nasz lunch
Kwiaty w wiosce
Żona + indianka która przyniosła lunch
Owoce na liściu banana
Wioskowe piękności 
Wioskowe piękności
Produkty na sprzedaż
Sprzedawczyni
Indianki
Prace nad remontem Titanica
Dzieci
Zadowolony dzieciak
Szef wioski pokazuje korę z której robią ubrania
Szefowa pokazuje jak się robi talerze i koszyki
Zespół pieśni i tańca
Taniec małpy
Jakiś inny taniec
Orkiestra
Taniec grupowy
Sprzedawczynie

WebRep
currentVote
noRating
noWeight

Marek Cyzio Opublikowane przez: