Dziś smutna rocznica

Dwadzieścia lat temu rozleciał się prom kosmiczny Columbia. Pamietam bardzo dobrze ten moment – byłem akurat na zakupach w Target i na sekcji z elektroniką było dziesiątki telewizorów na ścianach. I wszystkie pokazywały video rozpadającej się Columbii.

To była wielka tragedia, ale w sumie to wyszła na dobre wszystkim. Po pierwsze decydenci w końcu zrozumieli że czas zastąpić promy kosmiczne czymś nowym. Jednocześnie strach przed utratą następnej załogi spowodował że NASA bardzo niechętnie patrzyła przez dłuższy czas na jakiekolwiek innowacje. Astronauci mieli wracać na ziemię w sprawdzonych i bezpiecznych konstrukcjach używających tej samej techniki powrotu co Gemini czy Apollo czy Soyuz. Żadnych skrzydeł, żadnych lądowań na silnikach. Ablacyjna osłona termiczna i spadochrony. W sumie dziwne że zgodzono się na lądowanie na lądzie w przypadku Starlinera.

To się powoli zmienia – Sierra Nevada nadal pracuje nad załogową wersją DreamChasera. Oczywiście zanim takowa się pojawi, to firma musi wykonać kilka udanych lotów wersją towarową. Pierwszy lot zaplanowany jest na listopad tego roku, ale raczej się opóźni do 2024.

Bardziej mnie ciekawi kiedy NASA się przekona do Starship i jego raczej widowiskowego sposobu lądowania. Zakładając że Starship się uda, to NASA będzie musiała w znaczący sposób zmienić swoje wymagania by dopasować się do tego pojazdu. Przede wszystkim dlatego że jak na razie nie widać by Starship miał mieć jakikolwiek system ratowania astronautów na wypadek awarii. Trochę jak prom kosmiczny – w sumie ta sama idea przyświeca obu pojazdom – mają być tak niezawodne jak zwykły samolot, by ryzyko śmierci w wypadku było tak niskie że instalacja dodatkowych systemów ratowania pasażerów nie miała by sensu. Jak wiecie w przypadku promów kosmicznych była to jedna wielka mrzonka, choć utrata dwóch na ponad 130 lotów to i tak niezły sukces. SpaceX dawno już pobił ten sukces lotami F9, ale jak pewnie pamiętacie początki były trudne – SpaceX stracił jedną rakietę w czasie lotu, jedną na platformie i kilkanaście w czasie lądowań (nie chce mi się liczyć ile). Było też co najmniej dwa „mało brakowało” kiedy to jeden z silników F9 zakończył działalność w czasie lotu.

Podobnie będzie ze Starship – nie można oczekiwać 100% bezpieczeństwa od początku. Tak jak z F9 czy Dragonem pojawią się sposoby w jaki statek może eksplodować których nikt nie przewidział – pamiętacie jak SpaceX eksplodował w czasie testów Dragon?

Dlatego troszkę mnie martwi upór Muska o nie instalowaniu żadnego systemu ratowania – Starship ma tak duży udźwig że pewnie dołożenie opcji separacji kabiny załogowej i jej ucieczki za pomocą SuperDraco i lądowania na spadochronach w „razie czego” nie powinno być jakoś szczególnie trudne. Zobaczymy jak się to wszystko potoczy – czy SpaceX udowodni NASA że jego Starship jest równie bezpieczny jak samolot, czy raczej ugnie się i da astronautom szansę na przeżycie większych awarii?

W amerykańskim przemyśle kosmicznym poważne katastrofy wraz z utratą załogi zdarzają się mniej więcej co dwie dekady (1967, 1986, 2003). Wygląda na to że jesteśmy gotowi na następną. Mam nadzieję że tym razem będzie to tylko „mało brakowało”, ale jednocześnie boje się ryzykanctwa Muska i tego że któraś z początkowych, załogowych misji (np. Dear Moon) będzie tym następnym wypadkiem który znowu spowoduje wielkie zmiany.

Marek Cyzio Opublikowane przez: