I to nie jakieś tam coś, ale Space X Falcon 9 z kapsułą Dragon pełną sera! Tak, tak, ładunkiem który poleciał na orbitę i szczęśliwie wrócił, był krążek sera:
Sam start był dość niepewny, bo najpierw SpaceX miało problemy z pierwszym testem silników, a potem wykryto pęknięcia w dyszy silnika drugiego stopnia. Ale inżynierowie SpaceX rozwiązali ten problem w skuteczny, choć dość drastyczny sposób – poprzez obcięcie ponad metrowego kawałka dyszy! Niestety start miał nastąpić o 9:04 rano – w czasie kiedy mam w pracy codzienną, obowiązkową spowiedź z braku osiągnięć. I myślałem że będę go oglądał z domu… Ale o 9:02 jeden z czujników pokazał coś nieprawidłowego i cały start przesunięto na 10:43. Tego nie mogłem opuścić. Poinformowałem resztę nierobów że biorę przedwczesny lunch z uwagi na opóźniony launch, o 10 rano wskoczyłem w samochód i ruszyłem w stronę Cape Canaveral. Jak to zazwyczaj bywa w takich sytuacjach, trochę niedoszacowałem czasu niezbędnego na dotarcie pod Vehicle Assembly Building. Wszystko się zmówiło przeciwko mnie – każde możliwe światło było czerwone, na ulicy było pełno blue balls (emerytek z błękitnymi włosami) jadących o kilka mil poniżej ograniczenia prędkości a do tego samochód przypomniał sobie że nie tankowałem go od wieków = nie mogłem szaleć bo by mi brakło paliwa. 10:35 byłem przy bramie Kennedy Space Center. Szybkie pokazanie przepustki i gazu! 10:42, w radiu odliczanie a ja nadal jadę. 5…4…3…2…1, silniki start, ja wykonuję ostatni zakręt, zamiast parkować porzucam samochód na środku drogi, w ręce aparat i wyskakuję nie gasząc silnika. Słychać potężny ryk oraz dźwięk przypominający trzaskające drewna w ogniu. Leci! Udało mi się zrobić kilka zdjęć:
I poleciała… A ja pokręciłem się jeszcze chwilkę po Kennedy Space Center, ale jako że samochód już zdecydowanie domagał się zatankowania, to nie pozostało mi nic innego jak wyruszyć w drogę powrotną do domu…