Dlaczego nie lubię produktów General Motors

Malibu gdzieś w Alabamie
Przez ostatni tydzień byłem na wyjeździe firmowym. Ponieważ moja firma sponsoruje mi członkowstwo w klubie „Emerald” firmy National Rent a Car, to muszę wynajmować samochody od nich. Wynajmowanie polega na tym że idzie się na plac i wybiera samochód jaki się podoba, wsiada i jedzie. Jest to całkiem przyjemne, staram się za każdym razem trafić na coś innego – a to trafi mi się Kia Optima, a to jakiś nowy Chrysler, a to Hyundai Sonata a raz nawet udało mi się dostać Lincolna MKX.

Tym razem na placu stały same nudne samochody (Impale, Cruze, Chryslery 200 itp.) a wśród nich stało nowiutkie Malibu. Do tego w pięknym kolorze (bardzo ciemny, ale nie czarny, kobiety pewnie umieją nazwać ten kolor, ale ja jestem facetem). W środku pomimo że najuboższa wersja (LS), to pełno gizmos – kolorowe ekrany itp. Wziąłem go i od początku się polubiliśmy. Samochód był bardzo cichy, integracja z telefonem była rewelacyjna, system MyLink jest moim zdaniem dość dopracowany i bije na głowę rozwiązanie Microsoft/Ford (Sync); samochód miał REWELACYJNE siedzenia – po 4 godzinach jazdy wysiadłem jak nowy. Jedyny mankament jaki zauważyłem to lekki brak mocy, silnik 2.5L R4 jest troszkę za mały do tego samochodu. Ale nie był on zawalidrogą. Bagażnik był OLBRZYMI, nie wiem czy kiedykolwiek widziałem coś większego. Poza tym trochę słabym silnikiem trudno było się do czegokolwiek przyczepić – samochód był bardzo komfortowy, jak na przednionapędowca to był niesamowicie stabilny na jezdni. Przetestowałem go zarówno na autostradzie jak i na wąskich, górzystych drogach na granicy Georgii i Alabamy. Nawet dźwięk silnika mi się podobał. Po pierwszym dniu zastanawiałem się trochę czemu ludzie wydają pieniądze na Lexusy i BMW, jeżeli mogą mieć coś równie dobrego za mniej niż pół ceny.

Pewnie się zastanawiacie to dlaczego narzekam? Zaraz się dowiecie.

Samochodem jeździłem przez cały tydzień i niestety tak jak pierwszego dnia było super, tak potem zaczęło być coraz gorzej. Pierwszym dziwnym objawem było delikatne terkotanie z okolic silnika – tak jakby coś wpadało w rezonans. Uznałem że to słynna jakość GM i nie szukałem przyczyny. Przy okazji mój zachwyt do MyLink troszkę opadł gdy okazało się że próbując zadzwonić gdzieś przy wyłączonym radiu musimy najpierw wysłuchać wykładu jaki da nam powoli mówiąca miłym głosem pani tłumacząca że „dokonanie rozmowy telefonicznej przy wyłączonym radiu jest niemożliwe. W celu dokonania połączenia włącz radio i poczekaj na połączenie się telefonu z systemem bluetooth”. Jeżeli pani umiała mówić przy wyłączonym radiu, to czemu telefon nie może działać? Poza tym wykład trwał chyba z minutę za każdym razem. A radio miało niemiły zwyczaj nie pamiętania w jakim stanie było przed zgaszeniem samochodu – trzeba było pamiętać o tym by po zapaleniu silnika je włączyć. Ale to szczegół. Za to samochód dawał coraz gorsze objawy że coś z nim jest nie tak.

Po tym delikatnym klekotaniu czy też terkotaniu pojawiły się następne niepokojące objawy – samochód zaczął gorzej przyspieszać. Nie byłem pewien czy to ja po prostu żądam więcej niż te 2.5L jest w stanie dostarczyć, czy coś się dzieje z silnikiem. Uznalęm że pewnie to ja – w końcu na codzień jeżdżę pojazdem który waży mniej i ma ponad dwa razy więcej mocy. Potem doszło falowanie obrotów na postoju i odczuwalne drgawki silnika. Zastanawiałem się czy tak było od początku, czy to coś nowego. Uznałem że może tak było, tylko nie zauważyłem.

Ostatniego dnia samochód zachowywał się dziwnie – poszedłem z kolegami na lunch, wracam a tam Chevy stoi z otwartymi oknami i bagażnikiem – pewnie uznał że mu za gorąco i sam wszystko otworzył. Było to dziwne, bo z kluczyka nie było takiej opcji. Trochę byłem zaniepokojony, bo w bagażniku miałem i aparat i laptop, ale nic nie zginęło, więc uznałem że może coś nacisnąłęm i zignorowałem to.

No i o 17 wyruszyłem z biura na lotnisko śpiesząc się by złapać samolot do domu. Samochód znowu miał otwarte okna, ale bagażnik tym razem się nie otworzył. Trochę mnie to zaniepokoiło, ale uznałem że i tak za godzinę go oddam, więc nie ma co się martwić.

Wyskoczyłem na autostradę i wtedy się zaczęlo. Pojazd wyraźnie nie miał mocy – jechał 70 MPH, ale wciskanie gazu do dechy nie zwiększało prędkości. Jazda po Georgia 400 w godzinie szczytu polega na szybkim rozpędzaniu się do 70 MPH tylko po to by minutę później awaryjnie hamować (korek). Skąd się biorą te przypadkowe korki nie wiem, ale tak się jedzie. No i z każdym takim korkiem pojazd miał coraz większe trudności rozpędzenia się do tych 70 MPH. I klekotał jakby bardziej. Ale nic, jadę dalej…

Nagle na moim pasie robi się ten dziwny korek – hamuje do jakichś 30 MPH, wszyscy znowu się rozpędzają a mój Malibu nie – cisnę gaz a on nic, tylko jedzie coraz wolniej. Patrzę na obrotomierz a tam 0 + pełno świecących się lampek. Było z górki, więc błyskawicznie przerzuciłem na Neutral, próbuję zapalić silnik ale samochód mówi że można tylko na Park. Park nie włączę na lewym pasie autostrady bo bym musiał się zatrzymać = pewnie bym spowodował wielki karambol. Więc włączam światła awaryjne i siłą rozpędu probuję przedrzeć się przez 5 pasów na których wszyscy próbują pobić lądowy rekord prędkości. Część kierowców widzi że mam problem i zwalnia i mnie omija, ale reszta jest zajęta pisaniem SMS’ów, więc lawiruję tak by nie dostać w dupę od co bardziej nie patrzących na ulicę. Tu muszę złożyć pozdrowienia do pani w Nissanie Sentra, która trąbiąc i błyskając światłami z uporem maniaka goniła mnie przez trzy pasy próbując wjechać mi w dupę i dopiero jak uciekłem na trawę to zrezygnowała.

No właśnie – wjechałem na trawę. Zatrzymałem się. Park. Zapłon, silnik chodzi. Próbuję ruszyć, gaśnie. Znowu zapłon, silnik znowu chodzi, ale tym razem komputer zaczyna informować mnie że: „moc silnika zmniejszona”, „system stabilności nie działa”, „wspomaganie hamulców nie działa”, „awaria świateł” i jeszcze kilka innych. Do tego ta pani od MyLink zaczyna mi robić powolnym głosem wykład o tym żebym zjechał w bezpieczne miejsce i zadzwonił po pomoc drogową.

Malibu mówi że się zepsuło

Dzwonię, samochód stoi z włączonym silnikiem, obroty falują ostro, różne lampki zapalają się i gasną a silnik chodzi jakbym miał diesla. Gaśnie. Zapalam znowu. Chodzi chwilę a potem następuje jakiś wielki huk, spod maski pojawia się trochę dymu + smród spalenizny i koniec.

Jak mnie wciągali na lawetę, to na ziemi zostały jakieś kawałki aluminium, więc podejrzewam że silnik się rozleciał. Malibu miało 10000 mil przejechane.

I jak tu lubić samochody GM?

P.S. O tym jak się oddaje do wypożyczalni samochód na lawecie mając 50 minut do odlotu samolotu to osobna historia, ale jako że jest ona nadal w toku, więc opiszę ją jak się skończy.

P.P.S. Ciekawe czy wypożyczalnia skasuje mnie za oddanie samochodu bez zatankowania?

Resztki Malibu na lawecie
Marek Cyzio Opublikowane przez: