Boeing opatentował w zeszłym tygodniu silnik termojądrowy. Jego zasada działania jest trochę skomplikowana. Z jednej strony w komorze następują eksplozje termojądrowe – radioaktywny deuter i tryt są podgrzewane laserami do olbrzymich temperatur, następuje fuzja i wyprodukowany w ten sposób hel i wodór o olbrzymiej temperaturze wylatuje dyszą produkując ciąg. Ale to nie koniec – komora reaktora pokryta jest uranem 238, który w wyniku bombardowania neutronami zmienia się w pluton 239 i 240. Ten zaś zmienia się w uran 235 a tenże rozpada się na Bar 141 i Krypton 92. Całemu temu łańcuszkowi reakcji atomowych towarzyszy wysyłanie dodatkowych neutronów + cząsteczek alfa + beta + produkcja olbrzymich ilości ciepła. I ciepło to rozgrzewa płyn chłodzący. A tenże używany jest do napędzania turbiny. A turbina z jednej strony napędza wiatrak (jak w tradycyjnych silnikach turboodrzutowych) a z drugiej generator, który zasila lasery, pompy i resztę osprzętu. I w ten sposób silnik może działać bez dopływu zewnętrznej energii.
Piękny pomysł, ale warto zauważyć że silnik będzie produkował spore ilości nuklearnego śmiecia – neutrony, cząstki alfa i beta produkowane w trakcie reakcji atomowych będą produkowały różne obrzydliwe, radioaktywne materiały w obudowie silnika i płynie chłodzącym. Część z tego śmiecia będzie uciekała wraz z przepływającym powietrzem. Dlatego raczej należy się spodziewać użycia takiego silnika poza atmosferą ziemi. I tutaj byłby on rewelacyjny – dotychczasowo projektowane silniki atomowe nie są obecnie używane z uwagi na ryzyko eksplozji rakiety nośnej i rozpylenia radioaktywnego materiału. W przypadku takiego „nowego” silnika nie ma takiej groźby – co najwyżej rozpyli się w powietrzu trochę naturalnie występującego deuteru i trytu oraz raczej niezbyt groźnego uranu 238 (choć akurat ten izotop ma złą sławę po wojnie w Iraku). Podejrzewam jednak że ten silnik nigdy nie powstanie.